17.06.2011 - dzień przed
Druga odsłona Pucharu Polski Nordic Walking w Starogardzie Gdańskim zapowiadała się dość atrakcyjnie. Pojechałem tam już w piątek. Po zakwaterowaniu w Stadzie Ogierów od razu wybrałem się na rekonesans trasy zawodów. Muszę tu pochwalić organizatorów za opis i mapkę trasy. Pozwoliły mi bezbłędnie odnaleźć właściwą drogę także w gęstym lesie i ani razu nie miałem wątpliwości jak przejść na „krzyżówkach” ścieżek. W rejonie startu-mety, blisko budowanej sceny spotkałem sympatycznych Organizatorów, którzy udzielili mi kilku wskazówek i odprowadzili do zamkniętej jeszcze „Tylnej bramy”. Jak coś jest zamknięte to ludzie znajdą zawsze jakieś obejście. Tak było i tutaj. Dziurą w płocie przeszedłem do lasu na tzw. Odcinek Specjalny. Najpierw ze spokojem zapoznałem się z tą częścią pętli mającą około 1,6 km długości. Następnie zrobiłem tu jedno kółko sprawdzające tempo marszu oraz trzy kółka sprawdzające jak górki wpływają na kondycję i na ile powodując zmęczenie wpływają na tempo marszu. Okazało się, że mimo dość trudnej trasy nie powoduje ona na zawodniku wytrenowanym jakiegoś specjalnie większego wrażenia. No owszem tempo marszu może być około 15-20 sekund wolniejsze na kilometrze niż przy płaskiej trasie, ale generalnie nie powoduje ona jakiegoś zatrzymania „akcji serca”. Mimo to trasę nazwałem „kolanami po gębie, piętami po ... tylnej części ciała”, to od stromych podejść i karkołomnych zejść. Wątpliwości wzbudziła natomiast długość tej trasy. Bo w połączeniu odcinka specjalnego z odcinkiem wzdłuż alei dębowej i wokół parkuru wydało mi się, że może to być około 200 m więcej na każdej pętli.
Trasa miała swoje zalety: urozmaicony profil, las, naturalne i zróżnicowane podłoże (zarówno ubite jak i piaszczyste, czy trawiaste). Ten piasek na szczęście był gruboziarnisty i mokry po deszczu, dobrze się też ubijał pod stopami maszerujących, więc nie utrudniał on marszu tak jak piasek na morskiej plaży. Dla mnie trasa miała także pewne wady utrudniające mi rywalizację. Gęsty las powodował, że osoby szybko chodzące na pierwszych okrążeniach znikały z pola widzenia. Jestem zawodnikiem „goniącym” tzn. takim, który jeśli już nie idzie coraz szybciej, to jednak nie opada z sił i utrzymuje stałe równe tempo. Są też zawodnicy „uciekający” i oni dodatkowo dzielą się na tych „opadających z sił” i na tych co „uciekają do końca”. Tych pierwszych mam szansę dogonić. Ale jeśli ich nie widzę to walczę tylko siłą woli i jest to bardzo trudne. Ponieważ jednak i tak w 90% walczę z samym sobą jest to dla mnie do zaakceptowania. Drugą niekorzystną cechą dużej części Odcinka Specjalnego była wąska ścieżka, na której trudno się nie tylko wyprzedza, ale trudno też komuś ustąpić miejsca. Bo i jak ? Chodząc po krzakach i drzewach ? Podsumowując wątek trasy należy podkreślić, że jak zwykle była (co okazało się następnego dnia) doskonale oznakowana taśmami. Wystające korzenie i duże kamienie pomalowano także jaskrawymi farbami, co zwiększało bezpieczeństwo maszerujących. Po treningu liczącym w sumie około 9 km udałem do mojej “rezydencji” by się odświeżyć, przebrać i pospacerować do centrum Starogardu Gd. Spacer po mieście bez kijów liczył w sumie też około 9 km, tak więc “dzień przed” spędziłem dość aktywnie.
18.06.2011 - dzień zawodów
Kiedyś zauważyłem, że popołudniowo - wieczorne próby szybkościowe lepiej mi wychodzą jeśli zrobię ranny trening. Postanowiłem sprawdzić to na zawodach i zaplanowałem na dzień zawodów wczesny, poranny trening na dystansie 5-6 km. Niestety, gdy się obudziłem okazało się, że pogoda pokrzyżowała mi trochę plany. Od rana padało i to momentami bardzo mocno. Mimo, że byłem sprzętowo przygotowany (kilka par obuwia, koszulek, spodni i skarpet) jednak liczyłem, że się szybko przejaśni, i że prysznic przed zawodami wezmę w łazience, a nie w lesie. Minęła godz. 8, 9 I 10 a wciąż lało z nieba i nic nie zapowiadało, że szybko nastąpi poprawa pogody. Ubrałem więc rezerwowe buty i wyszedłem na trening. Już przez okno widziałem ekipę oznaczającą trasę pod kierownictwem trenerki Hani Słomskiej. Podszedłem się przywitać licząc, że dowiem się czegoś o prognozie pogody ... i usłyszałem miłe słowa na temat mojej techniki. Właściwie to w tym momencie deszcz nieco zelżał, a ja pokrzepiony tym co usłyszałem podążyłem na trasę zawodów. Obszedłem parkur i podążyłem dębową aleją w kierunku lasu. Zrobiłem jedną pełną pętlę leśnej części trasy oraz jej połowę. W pewnym momencie znów lunęły z nieba gęste krople deszczu, więc wróciłem w rejon startu, by się zarejestrować. Nie chciałem dalej zażywać kąpieli, więc przeszedłem jedynie nieco ponad 3 km. W oczekiwaniu na godz. 12 miałem okazję porozmawiać z Krzysztofem Walczakiem – naczelnym znanego “kijkowego” portalu. Coraz to nowi znajomi dobijali na zawody, z którymi także mogłem zamienić parę zdań na temat różnych zawodów nordicowych. Karol i Wanda ze Żnina, Stanisław i Jan z Poznania, Karol z Tczewa, to stali bywalcy Pucharu Polski. Wreszcie mogłem się zweryfikować w biurze zawodów, po czym udałem się zmienić odzież i buty przed zawodami. Krótko po 13 wyszedłem na rozgrzewkę. Okazało się, że wpisami na “endo” zmobilizowałem także Mariusza z Gdańska. Jest więc kolejna chwila wymiany zdań. Tradycyjnie zostajemy ustawieni na starcie poczynając od najdłuższego dystansu. Ostatnie rozmowy i zauważamy, że z głównych faworytów brakuje Jacka z Wrocławia. Ela Wojciechowska w tym momencie stała się murowaną kandydatką do zwycięstwa.
Zająłem trochę niekorzystną pozycję do startu, samochód stojący na poboczu trasy trochę ogranicza moje odepchnięcia prawej ręki. Jeszcze bardziej przeszkadzają kamerzyści i fotoreporterzy, którzy nie zdają sobie chyba sprawy jak szybko ruszamy ze startu. Dlatego po starcie puszczam przodem lepszych zawodników, gdyż te pierwsze metry o niczym nie decydują, a najważniejsze jest bezpieczeństwo.
Ela już kilkanaście metrów po starcie obejmuje prowadzenie i nie odda go do końca. Już nie pada, a powietrze bardzo rześkie sprzyja idącym nie tylko na 20 km. Dla mnie przebieg marszu jest podobny do wielu innych. Część zawodników ucieka mi tak, że już ich nie dogonię. Część jednak jest do pokonania, tylko trzeba walczyć z samym sobą, bo nie widać ich znikających w gęstwinie lasu. Już na drugim okrążeniu czuję, że poluzowało mi się nie dość mocno zaciśnięte sznurowadło w prawym bucie. Odpinam kije, przyklękam, zaciskam sznurowadło bez rozwiązywania, tracę kilka sekund. Na czwartym okrążeniu sytuacja się powtarza, ale najgorsze jest to, że wiem iż będę musiał but zasznurować jeszcze raz od nowa i wówczas stracę kolejne kilkanaście sekund. Czasy na poszczególnych okrążeniach nie są rewelacyjne i nie jest to tylko wpływ trudności trasy. Moje wyglądały następująco:
2,5 km - 20:57
5 km - 21:39
7,5 km - 21:24
10 km - 20:56
12,5 km - 21:40
15 km - 22:12
17,5 km - 21:30
20 km - 21:50
Rywali widzę tylko na dębowej alei lub w rejonie parkuru. Jedni wciąż zwiększają swą przewagę, z innymi wciąż spotykam się w tym samym miejscu, do innych systematycznie zmniejszam straty, a nad innymi powiększam przewagę. Ścigam też zawodnika z mojej kategorii wiekowej, który w pewnym momencie ma nade mną ponad 3 minuty przewagi. Jednak właśnie od 10 km zauważam, że powoli odrabiam do niego stratę. Nie wiem tylko, czy starczy dystansu bym go dogonił. Jest ciężko, prawdziwa samotność długodystansowca. Po drodze mobilizują mnie dziewczyny idące na 10km. Walczą ze mną jakbym miał odebrać im miejsce na pudle. Wyprzedzają mnie, potem ja je. Kolejny atak odpieram przed “ich metą”. Nie daję się, ale to procentuje w walce z niewidocznymi rywalami. Gdy wchodzę po raz kolejny na stromą górę zastanawiam się, czy mój rywal ma tyle sił co ja.
Wciąż go nie widzę na krętej ścieżce. Gdy po raz szósty okrążam parkur widzę, że dość sporo odrobiłem i strata zmalała do poniżej 2 minut. Jest więc szansa. Niestety właśnie teraz czuję, że sznurowadło znów domaga się mocniejszego zawiązania. Pomagam sobie wykorzystując ustawioną krzesełkową trybunę przy parkurze. Szybko stawiam stopę na krzesełku i tym razem but rozsznurowuję, by go natychmiast odpowiednio mocno zasznurować, ale cenne sekundy znów mi uciekły. Mam jeszcze 5 km do mety. Po siódmym okrążeniu widzę już plecy rywala. Strata wynosi już wtedy tylko 32 s i wiem, że go dogonię, ale może on będzie miał dość sił, by odeprzeć mój atak. Można było na którejś górce odpuścić, wysiłek był ogromny. Zawsze po treningach jestem mocno spocony, ale jeszcze nigdy nie byłem tak mokry. Po prostu jakbym cały wyszedł z wanny pełnej wody. Teraz połykając dzielący nas dystans zbieram plony wytrwałości i dobrej kondycji. 1,5 km przed metą dochodzę rywala i wyprzedzam go. Wiem, że będzie pudło, nikt mi go już nie odbierze. Jeszcze jedno krótkie strome podejście i jeszcze jedno nieco łagodniejsze, ale dłuższe. Jak będę tam pierwszy, nic mnie już nie zatrzyma. Oglądam się do tyłu i uspokajam rytm serca wychodząc na płaski ostatni odcinek trasy. Jeszcze zaliczam wodę na punkcie nawadniania, parkur i meta. Czas nie ma już tym razem znaczenia. Wiem, że nie ma życiówki. Trasa nie dość, że trudna to chyba na dodatek o 1 km dłuższa od domniemanych 20 km. Gdyby uwzględnić, że mój GPS zrobił podobny błąd jak w Inowrocławiu to wyszłoby nawet, że dłuższa o 1,5 km. Wszyscy zawodnicy robią gorsze czasy o około 10-20 minut niż w Inie. Gdy później sprawdzałem wyniki krótszych dystansów również zauważyłem, że tempo było tam również dużo wolniejsze. Wiem, że będę w “trójce” mojej kategorii, ale awaria prądu powoduje, że ani nie wiem jaki miałem czas, ani nie znam dokładnego miejsca. Stoper niestety włączyłem dopiero po 1 kilometrze, a wyłączyłem długo po przekroczeniu linii mety (służył mi tylko do łapania międzyczasów na poszczególnych kilometrach). Endomondo włączone długo przed startem i wyłączone długo za metą służyło tylko do zarejestrowania całego marszu i bez podejrzenia na komputerze wykresu prędkości trudno było oszacować choć z grubsza czasu jaki osiągnąłem. Dopiero po powrocie do Poznania dowiedziałem się, że dystans pokonałem w 2 godz. 52 min 8 s. Karol Waruszewski (dzisiaj trzeci wśród wszystkich, drugi wśród mężczyzn i drugi w swojej kategorii) poleca mi jako posiłek grochówkę. Kucharz próbuje mnie namówić na kapuśniak. Ale ja zdaję się na opinię przyjaciela. Niestety zabrakło pieczywa. W pokoju mam bułki, ale trwają już dekoracje krótszych dystansów i pewno wkrótce będzie także nasz koronny dystans. Nie będę dla bułki ryzykował, że nie stanę na pudle i pozbawiał się przyjemnej przecież dekoracji. Okazuje się ostatecznie, że byłem drugi w swojej kategorii, staję na pudle i otrzymuję srebrny medal. Otrzymujemy brawa od zgromadzonych współuczestników. Najgłośniej klaszcze i krzyczy ... chyba Wanda ze Żnina (wielokrotna złota medalistka na 5 km).
Po dekoracjach następuje losowanie dość atrakcyjnych nagród. W sympatycznym w gronie przyjaciół żartujemy, gdy los pada blisko naszych numerów. Niektórzy zostają nawet trafieni.
Ze sportowego punktu widzenia zawody przeprowadzono, bez żadnych uchybień. No może ta nie wiadomo dokładnie o ile dłuższa trasa popsuła niektórym zrobienie życiówki. Pewnym rozczarowaniem mógł być brak medali za uczestnictwo, ale w regulaminie ich nie obiecywano, więc organizatorzy mogą czuć się usprawiedliwieni. Trasa bardzo urozmaicona, ciekawa, wymagająca, dla doświadczonych piechurów i dobrze oznakowana. Dobrze umiejscowiony punkt nawadniania dzięki czemu dwukrotnie na pętli można było uzupełniać płyny. Niestety zabrakło punktu z wodą na mecie. Przy dużym upale byłoby to dużym mankamentem. Dobra zupa i podobno kawa (nie próbowałem bo o niej zapomniałem) na zakończenie. Warto dodać, że imprezie sportowej towarzyszyła impreza plenerowa Kociewski Piknik, która przyciągnęła dodatkowych miejscowych kibiców.
Na dystansie 20 km zwyciężyła Elżbieta Wojciechowska (2:17:14), wśród mężczyzn najszybszy był Tomasz Kubiak (2:28:48).
Na dystansie 10 km zwyciężył Bartłomiej Skowron (1:09:17), wśród kobiet najszybsza była Beata Boczar (1:14:29).
Na dystansie 5 km zwyciężył Tomasz Kozakowski (33:39), wśród kobiet najszybsza była Aldona Bont-Pantkowska (38:12).
Na dystansie 5 km wystartowało 135 osób (5 nie ukończyło), na 10 km 47 osób, na 20 km 18 osób. Łącznie odnotowano 200 uczestników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz